"Florencja południa" - Lecce, barokowa perełka Apulii

Kolejny raz przekonałam się, że we Włoszech są jeszcze miejsca, gdzie piękne, wypełnione zabytkami miasto nie równa się masowej ilości turystów. Lecce, nazywana Florencją Południa zachwyciła, oczarowała i wzbudziła we mnie mnóstwo pozytywnych uczuć nie tylko ze względu na swoją piękną architekturę.


Planując trasę po Apulii szukałam na couchsurfingu osób, które mogłyby mnie przenocować oraz w miarę możliwości oprowadzić po danej miejscowości. Nie wpisałam Lecce bo nie planowałam tam nocować. Chciałam spędzić tam cały dzień, a po południu pojechać do Santa Maria di Leuca. Jednakże mnóstwo osób napisało do mnie, że chciałoby się ze mną zobaczyć jeśli będę przejazdem w Lecce. Po pewnym czasie pełnym rozmów i ustalania umówiłam się z Alessandro. Powiedział, że odbierze mnie ze stacji kolejowej i wspólnie pospacerujemy uliczkami miasteczka.

Wyjechałam rano z Ostuni, bilet kosztuje 5,60 euro i pociągiem jedziemy prawie godzinę. Gdybyśmy chcieli jechać bezpośrednio z Bari, bilet kosztuje ok.10 euro i pociąg jedzie dwa razy dłużej.
Punktualnie o 10 wylądowałam na głównej stacji kolejowej, wyszłam przed peron i od razu rozpoznałam mojego "przewodnika". Już od samego początku zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Był bardzo miły, spytał jakie mam plany i co chciałabym robić. Powiedziałam, że ok.16 mam autobus do Santa Maria di Leuca, a do tego czasu chciałabym jak najwięcej zobaczyć. Zostawiliśmy moje bagaże w jego samochodzie i ruszyliśmy zwiedzać. Nie można było się z nim nudzić, cały czas opowiadał o Lecce, dorzucając dodatkowo jakieś zabawne anegdotki. Rozpoczęliśmy zwiedzanie od wejścia do Starego Miasta przez Porta di Napoli.




Lecce jest stosunkowo dużym miastem. Tym bardziej dziwi fakt, że w sobotę, tuż przed południem, na ulicach było naprawdę bardzo pusto. Dla mnie idealnie! Mogłam pstrykać zdjęcia, zachwycać się, w spokoju oglądać piękne uliczki.
Więcej ludzi spotkaliśmy dopiero na placu pod katedrą - Piazza Del Duomo. Ale to też nie były tłumy. Jak sobie pomyślę ile zazwyczaj jest ludzi w tego typu miejscach w innych włoskich miastach... Tutaj naprawdę było niesamowicie pusto.









Katedra, a właściwie Cattedrale di Santa Maria Assunta, robi ogromne wrażenie zwłaszcza ze względu na wysoką wieżę górującą ponad dachami budynków. Jednak kiedy wejdziemy do środka do świątyni również zostaniemy oczarowani. Zawsze zachwycają mnie zdobienia w kościołach. W ogóle bardzo lubię zwiedzać kościoły, katedry, wszelkiego rodzaju świątynie. A już w tej świątyni zdobienia były naprawdę przepiękne. Z takimi detalami, że aż dech zapiera! Ciężko uwierzyć, że wykonała to ludzka ręka i to jeszcze tak dawno temu kiedy nie było dostępu do wielu narzędzi.




Spacerując uliczkami można natknąć się na mnóstwo perełek. Na uwagę zasługują chociażby kołatki przy drzwiach przedstawiające najróżniejsze rzeczy. Co ciekawe, żadna z nich się nie powtarzała! Umieszczone są zazwyczaj dość wysoko, a ze względu na to, że kiedyś pod domy podjeżdżano na koniach i jeźdźcom było wygodniej gdy kołatka znajdowała się wyżej.





Alessandro był wspaniałym towarzyszem do zwiedzania. Nie dość, że posiadał ogromną wiedzę o mieście, wiedział gdzie pójść żeby zobaczyć coś ciekawego to przy tym był bardzo zabawny. Śmialiśmy się co chwila! Aż szkoda mi było, że niebawem będę musiała opuścić Lecce i jechać dalej. Powiedziałam mu, że nie jestem pewna skąd dokładnie odjeżdża mój autobus. Kiedy zaczęłam sprawdzać, okazało się, że w Internecie podają zupełnie inną godzinę niż wcześniej jak sprawdzałam. Trochę mnie to zaniepokoiło bo to był jedyny autobus, którym mogłam się dostać do Santa Maria di Leuca, a miałam tam już zaklepany nocleg... No i w ogóle cała dalsza podróż by mi się posypała więc byłby to całkiem duży problem. Alessandro uspokoił mnie, że pojedziemy zobaczymy, a potem zażartował, że w razie czego to zawiezie mnie na miejsce...






Spacerowaliśmy więc dalej. Poszliśmy na Piazza Sant'Oronzo, gdzie znajdują się pozostałości po amfiteatrze rzymskim. Można usiąść na schodkach, z kawą, lodami, chwilkę odpocząć w samym sercu miasta. Na placu znajduje się również kolumna z figurką św. Oroncjusza, który jest bardzo ważnym świętym dla miasta i to właśnie jemu poświęcona została nazwa placu.
Na uwagę zasługuje także ogromny herb wilczycy wykonany z mozaiki umieszczony na środku placu. Jest to wilczyca salentyńska, a jej wizerunek jest herbem Lecce. Istnieje przesąd, że nie należy przechodzić po mozaice gdyż przynosi to pecha, a zakaz ten dotyczy przede wszystkim studentów. Podobno jeśli nie obejdzie się wilczycy szerokim łukiem grozi to problemami z zaliczeniem,  zwłaszcza egzaminu magisterskiego. Ponieważ ja mam swój ciągle przed sobą, wolałam nawet nie zbliżać się do wilczycy :)!






Kolejnym miejscem, do którego się udaliśmy był park miejski. Przedtem jednak wstąpiliśmy do lodziarni o nazwie Natale gdzie podobno serwują najlepsze lody w Lecce. Poza standardowymi cytrynowymi (zawsze je biorę ;) ) wzięłam czekoladę z peperoncino. Pycha! Serio. Ktoś kto połączył słodki smak czekolady z ostrą papryczką był prawdziwym mistrzem smaku. Z przepysznymi lodami usiedliśmy sobie w parku, w cieniu drzew. Park jest bardzo duży, bardzo ładny i mimo, że znajduje się w samym centrum miasta, naprawdę można zaznać tam trochę spokoju i relaksu.




Wypoczęci i lekko zasłodzeni ruszyliśmy dalej. Ponownie wkroczyliśmy na urocze włoskie uliczki. W pewnym momencie Alessandro zatrzymał się przed jakimś sklepem i wyjaśnił, że Lecce słynie z rzeźb z papieru. Przyznam szczerze, że byłam trochę sceptycznie nastawiona, ale za jego namową weszłam do środka sklepu, który okazał się również warsztatem. W życiu nie widziałam czegoś podobnego. Spodziewałam się figurek origami... :) Okazało się, że technika wykonywania rzeźb jest o wiele bardziej skomplikowana. Papier jest maczany w specjalnym płynie, a później formowany w kształty. Rzeźby, które powstają zupełnie nie wyglądają jakby wykonano je z kartonu!!!






Lody nie były zbyt dużym posiłkiem więc po pewnym czasie oboje zrobiliśmy się głodni. Ponieważ było zbyt gorąco na jedzenie czegoś ciepłego, zdecydowaliśmy się na sałatki, a do tego oczywiście wino. Nieopodal przepięknej Basilica di Santa Croce znajduje się restauracja Green i tam postanowiliśmy się udać, a przy okazji zobaczyć kościół. Podobnie jak Katedra, zachwyca przepięknymi zdobieniami. Jednak wejście jest poddawane renowacji i nie widać jak pięknie i z detalami jest wykonane. Szkoda. No, ale cóż. To tylko jeden z wielu powodów by wrócić :)





Natomiast sama restauracja okazała się perfekcyjna. Co bardzo mi się podobało to pomysł na menu. Dostaliśmy kartkę i ołówek. Na kartce przedstawione były najróżniejsze składniki i zaznaczając kwadraciki przy danym słowie można było skomponować własną sałatkę. No i winko do tego. Piękna sceneria, pyszne jedzonko. Uwielbiam Włochy!


Najedzeni, zadowoleni, ruszyliśmy dalej. Odwiedziliśmy jeszcze jeden amfiteatr rzymski, a także jedno z najstarszych i największych drzew w Lecce. Obok teatru znajduje się również muzeum. Tam niestety nie poszliśmy, ponieważ było to akurat o tej porze dnia, kiedy większość atrakcji jest zamknięta. Jednakże teatr robi ogromne wrażenie, a do muzeum na pewno prędzej czy później wrócę.





Powoli zbliżał się czas, kiedy musiałam jechać na dworzec autobusowy. Robiłam się coraz bardziej zdenerwowana czy na pewno zdążę na autobus, a przede wszystkim czy on w ogóle przyjedzie. Przedtem jednak Alessandro powiedział, że jest jeszcze jedna rzecz, której koniecznie muszę spróbować będąc w Lecce. Taki mały deser po obiedzie :)
Poszliśmy do małej kawiarenki znajdującej się nieopodal kolejnej bramy prowadzącej do Starego Miasta - Porta San Biagio. Alessandro poinformował mnie, że do Pasticiotto, a więc wspomnianego wcześniej deseru, koniecznie muszę wypić kawę z mlekiem migdałowym. Nie przepadam za słodką kawą, kawą z syropem, rzadko kiedy toleruję nawet taką z mlekiem. Ale było to coś regionalnego, a z zasady nie odmawiam jedzenia, a już zwłaszcza charakterystycznego dla danego miejsca. Ten deser był obłędny. Kawa, mimo że słodka, była podawana na zimno, a mleko migdałowe fantastycznie współgrało z ciasteczkiem z nadzieniem wiśniowym. Rewelacja! Bardzo gorąco polecam!




Humor trochę mi się poprawił, kawa z ciasteczkiem naprawdę jest dobra na wszystko. Pewnie dlatego łatwiej było mi się pogodzić z tym, że mój autobus nie przyjedzie. Lepiej... W ogóle nie ma takiego autobusu. Włochy :) Z niektórymi rzeczami trzeba się pogodzić, nie ma co się denerwować bo to naprawdę nic nie da. No, ale był problem, bo zupełnie nie miałam pomysłu jak się dostać do Santa Maria di Leuca. Tego problemu nie widział natomiast Alessandro, który stwierdził, że przecież mi obiecał, że mnie zawiezie. Więc nie ma problemu i jedziemy... Dzień jest długi, to wcale nie jest daleko (80 km w jedną stronę!), a po drodze zobaczymy jeszcze jedno piękne miejsce, którego na pewno nie zobaczyłabym jakbym jechała autobusem.





I pojechaliśmy. Zaufałam obcemu facetowi, poznanemu kilka godzin wcześniej. Stwierdziłam, że nie mam za bardzo innego wyboru jeśli chcę żeby moja podróż trwała dalej tak jak zaplanowałam. Alessandro wydawał się naprawdę w porządku i jakieś takie miałam przeczucie, że to będzie dobra decyzja. Przecież spędziliśmy ze sobą cały dzień, był miły, pomocny, zabawny. Z jednej strony może to trochę naiwne, ale ja bardzo chcę ufać ludziom. Uważam, że nikt nie rodzi się zły, ludzie z natury są dobrzy i chcą pomagać. A to, że czasem trafi się na kogoś kto wyrządzi krzywdę... No zdarza się. Ewenementy są wszędzie w naturze i nie da się z tym nic zrobić. A jeśli komuś dobrze patrzy z oczu, wydaje się szczery to powinno się zaufać. Bo jeśli tego typu ludziom nie zawierzymy to zawsze będziemy żyć w stresie, że ktoś na pewno nas skrzywdzi, oszuka, zdradzi. W jego przypadku żadna ostrzegawcza lampka nie pikała mi z tyłu głowy. Więc mu zaufałam i pojechaliśmy. I to naprawdę była dobra decyzja :)






W drodze do Santa Maria di Leuca zatrzymaliśmy się jeszcze w przepięknym parku narodowym w miejscowości Porto Selvaggio. Krystalicznie czysta woda o turkusowym odcieniu, mało ludzi... Cicho, spokojnie. Kolejne miejsce, do którego bardzo chciałabym wrócić bo stanowczo za mało czasu tam spędziłam. Nawet nie mogłam się wykąpać bo miałam wyznaczoną konkretną godzinę, o której musiałam pojawić się w zarezerwowanym apartamencie. Udało się tylko choć na chwilę zamoczyć nogi, popstrykać trochę zdjęć, przez chwilę nie zwiedzać, a po prostu poczuć :) I Alessandro miał rację. Nie miałabym szansy tu przyjechać gdybym pojechała autobusem.




I to właśnie jest to, co sprawia, że Lecce wzbudziło we mnie mnóstwo pozytywnych odczuć. Nie tylko ze względu na to, że jest prześliczne. Ale przede wszystkim dlatego, że kolejny raz przekonałam się, że ludzie, których spotykamy na drodze naprawdę mogą okazać się wspaniali, zrobić dla nas coś dobrego i to całkowicie bezinteresownie. Życzyłabym sobie i innym żebyśmy spotykali w swoim życiu jak najwięcej takich osób :)




Podreptali ze mną

Znajdź mnie na zBLOGowani!



zBLOGowani.pl

Copyright © Podreptuję