Tańcząc zumbę w stolicy Stanów

Do stolicy Stanów Zjednoczonych przyjechałam z samego rana. W hostelu, który zarezerwowałam, pokój mogłam odebrać dopiero po południu, więc pan na recepcji zaproponował mi żebym zostawiła plecak na korytarzu - jest kamera, będzie bezpieczny. 


Mając w pamięci zdarzenia z Los Angeles, cały dzień chodziłam z lekkim stresem, że jak wrócę to nie będę miała już swoich rzeczy... No ale zaryzykowałam. Głód zwiedzania był silniejszy :)

Waszyngton to między innymi Biały Dom. Od tego kierunku rozpoczęłam. Była sobota, piękna pogoda, wszędzie mnóstwo ludzi. Jak doszłam do celu to było aż czarno. Ciężko było stanąć i zrobić zdjęcie bez udziału innych osób. Myślałam, że można podejść trochę bliżej, ale od Białego Domu oddziela turystów jeszcze ogromny park i tak naprawdę to jakby było więcej drzew to w ogóle nie byłoby nic widać. Rozumiem, względy bezpieczeństwa, ale jednak trochę mnie to zaskoczyło. Prezydenta nie udało mi się zobaczyć, podobno nawet go tam nie było :)


W pobliżu Białego Domu jest też Washington Monument, słynny "Ołówek". Ale było tam tak strasznie dużo ludzi (jeszcze jakiś festyn!) więc stwierdziłam, że przyjdę następnego dnia. Z samego rana pewnie będzie pusto i nikt nie będzie mi przeszkadzał w fotografowaniu.

Co jest bardzo fajne, w Waszyngtonie wszystkie muzea są bezpłatne. I to nie byle jakie muzea! Historii Naturalnej, Space&Air, Indian, Holokaustu... To tylko niektóre warte odwiedzenia. Pierwszy dzień pobytu spędziłam głównie chodząc między jednym, a drugim.



Z jednej strony nie wiele ponad to udało mi się zwiedzić, ale z drugiej te muzea są ogromne, bardzo ciekawe i zajmują mnóstwo czasu. No i byłam też zmęczona. Nieprzespaną nocą w samolocie, żarem lejącym się z nieba, chodzeniem. Oprócz tego chciałam z rana wstać i zwiedzać, zanim zacznie się największy upał. Nic dziwnego, że już po południu byłam w hostelu. Na szczęście plecak był tam, gdzie go zostawiłam ;)



Następnego dnia raniutko wstałam i pojechałam zobaczyć miejsce pamięci ataku terrorystycznego na Pentagon z 11 września 2001. Robi wrażenie, przynajmniej na mnie. I to ogromne. To park z ławeczkami, a każda z nich poświęcona jest konkretnej osobie, która zginęła. Pod ławeczką płynie woda. Miałam takie odczucie, że pokazuje przemijanie i to, że życie jest kruche i szybko można je stracić. Może to trochę interpretacja na wyrost, ale to miejsce wywołuje strasznie dużo myśli, odczuć. Jest tak subtelne, ale przy tym tak strasznie chwytające za serce, że nie da się przejść obojętnie. I ta cisza w parku aż boli. Nie słychać odgłosów miasta, nikt tam nic nie mówi, wszyscy w milczeniu spacerują alejkami. Dla mnie to było bardzo duże doświadczenie. Nawet po wyjściu ciężko było się otrząsnąć i wrócić do rzeczywistości.


Kolejnym celem był cmentarz Arlington, najważniejsza nekropolia w Stanach. Znajduje się tam grób m.in. Prezydenta Kennedy'ego. Pobłądziłam, poszłam mocno naokoło, zaczęło się już robić gorąco... Jak udało mi się w końcu dotrzeć byłam totalnie wykończona. Chwilę później do zmęczenia dołączyła irytacja i zniechęcenie, bo za bilet wstępu musiałabym zapłacić 14$... Za oglądanie grobów! To była dla mnie astronomiczna i zaporowa kwota... Zdecydowałam, że mimo wszystko, wolę przeznaczyć te pieniądze na inne atrakcje.



Jeszcze nie było 10, a ja zrobiłam już tyle kilometrów jakbym cały dzień chodziła. A to dopiero był początek. Musiałam w końcu zrobić sobie zdjęcie z najsłynniejszym Ołówkiem! Po drodze mijałam stosunkowo mało ludzi i liczyłam na to, że pod Washington Monument będzie tak samo. Na co trafiłam? Na festiwal zumby! Ludzi było setki! O wiele więcej niż dzień wcześniej! Nawet nie byłam zła. Ba, byłam całkiem zadowolona bo w sumie to miałam szczęście, że trafiłam na coś tak niecodziennego. To nie sztuka mieć zdjęcie jak dotyka się końcówki Ołówka. Sztuką jest mieć zdjęcie gdy setki osób robią skłon twarzą do niego :)!





Resztę dnia spędziłam chodząc od jednego Memorial Place do drugiego. W Waszyngtonie jest ich bardzo dużo. Całe miasto wręcz nimi emanuje. Poświęcone są konkretnym osobom, a także instytucjom czy wydarzeniom. Najbardziej podobał mi się ten, który upamiętnia II Wojnę Światową i jej ofiary. Jest bardzo duży, na środku znajduje się ogromna fontanna, dookoła na kolumnach wypisane są wszystkie Stany.



Również warte uwagi są miejsca pamięci Prezydentów. Ten, który jest poświęcony Franklinowi Rooseveltowi to właściwie park z ławeczkami, fontannami, nawet małym wodospadem. Można schować się w cieniu z książką lub rozmyślać nad fragmentami wypowiedzi Prezydenta, które wypisane są na kamiennych murach w parku.



Wszystkie miejsca pamięci są wykonane z dużą dokładnością. Do każdego można podejść, do niektórych nawet wejść. Wszystko jest bezpłatne. Piękna pogoda pozwala wręcz na przyjemny spacer od jednego do drugiego. Mogłoby być tylko trochę mniej gorąco...










Cały dzień przedreptałam po ulicach stolicy. Poza cmentarzem udało mi się odwiedzić praktycznie wszystko co chciałam. Pomimo upału pogoda była całkiem niezła do zwiedzania co skutkowało tym, że byłam wykończona, jedyne o czym marzyłam to by położyć się wreszcie spać. Następnego dnia jechałam do ostatniego miejsca w Stanach - Nowego Yorku. Miałam spędzić tam najwięcej czasu ze wszystkich miejsc odwiedzonych od momentu wyjazdu z Campu w Maine.




Podreptali ze mną

Znajdź mnie na zBLOGowani!



zBLOGowani.pl

Copyright © Podreptuję