Nowy Jork i podsumowanie podróży

Nowy Jork. Największe miasto Stanów Zjednoczonych, jedno z największych miast świata. Mój ostatni przystanek w podróży po tym kraju. 

Spędziłam tutaj kilka dni, najwięcej odkąd wyjechałam z Campu. Zastanawiałam się jak opisać to, co zobaczyłam. Było tego tak dużo, że mogłabym przeznaczyć na to nie jeden, a co najmniej kilka postów. Postanowiłam ograniczyć się do miejsc, które na mnie najbardziej wpłynęły, które wywołały największe emocje, które rok później najczęściej wspominam.

Śniadanie z widokiem na Manhattan

Mieszkałam w chińskiej dzielnicy. Poza faktem, że było tutaj o wiele taniej niż w innych częściach miasta, to lokalizacja była naprawdę całkiem niezła. Praktycznie wszędzie blisko, o ile można tak powiedzieć o Nowym Jorku ;)
Do Brooklyn Bridge miałam jakieś 10 minut więc drugiego dnia pobytu stwierdziłam, że fajnym pomysłem byłoby przejść na jego drugą stronę, tam poszukać jakiejś ławeczki, wypić kawę i popatrzeć na cały Manhattan widoczny po przeciwnej stronie East River. Tak właśnie zrobiłam. Samo przejście przez most zajęło mi chyba z godzinę. Raz, że jest bardzo długi, a dwa że co chwila zatrzymywałam się i robiłam zdjęcia. Miałam śliczną pogodę, było wcześnie więc jeszcze mało ludzi no i widok był naprawdę bardzo ładny. W końcu przeszłam, trafiłam do dzielnicy Brooklyn, a konkretniej do Dumbo, kupiłam kawę, bułkę i serek, poszukałam ławeczki i... zaczęłam się zachwycać :)



Piękny widok, cisza, spokój. Aż nie mogłam uwierzyć, że to ten sam, wiecznie tętniący życiem, Nowy Jork. Tutaj było zupełnie inaczej. Nawet w Central Parku nie odnalazłam takiego spokoju, chwili wytchnienia. Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że do Central Parku ludzie przychodzą tylko po to by porozmawiać przez telefon - bez trabiących samochodów i zgiełku ulicy... Nie widziałam nikogo kto po prostu by odpoczywał. Z książką, gazetą, czymkolwiek tego typu. Wszyscy albo właśnie z telefonami albo laptopami...
A tu ? A tutaj względnie cicho, gdzieś tylko w oddali słychać hałas miasta. Świetne miejsce by usiąść i odpocząć. No i ten widok!



Muzeum World Trade Center

W Nowym Jorku są dni, kiedy wstęp do niektórych muzeów jest bezpłatny przez cały dzień lub w wybranych godzinach. Są także takie, gdzie płaci się wybraną przez siebie kwotę (nawet 1$) i można do woli zwiedzać. Listę takich muzeów można znaleźć TUTAJ.
Bardzo, ale to bardzo, chciałam pójść do muzeum WTC! Udało mi się być w Nowym Jorku akurat w takim dniu, kiedy po rejestracji na stronce i uzyskaniu elektronicznego biletu, od godziny 17 aż do zamknięcia, można wejść za darmo. 
Na zewnątrz i w środku było mnóstwo ludzi. Dosłownie setki, starszych, młodszych, a nawet dzieci w wózkach. I co mnie niesamowicie zaskoczyło? To, że mimo tej ilości osób w muzeum panowała praktycznie grobowa cisza. Słychać było tylko odgłosy z ekspozycji - nagrania, fragmenty wypowiedzi, relacje z mediów. Nikt nic nie mówił, a jedyne co było słychać od oglądających to pociąganie nosem. Muzeum jest na to przygotowane. Co jakiś czas można spotkać stojak z chusteczkami i śmietnikiem. I nie da się, po prostu najnormalniej w świecie nie da się z tego nie skorzystać. To miejsce robi piorunujące wrażenie. Jest tam mnóstwo rzeczy znalezionych na miejscu katastrofy, a także takich, które przynosili ludzie - zdjęć, laurek... Ale największe emocje wzbudziły we mnie wypowiedzi ofiar wygłaszane do swoich rodzin tuż przed śmiercią. Zwłaszcza jedna "Mamo, nie martw się, samolot uderzył w tę drugą wieżę. Ja jestem bezpieczny." tak strasznie mocno utkwiła mi w pamięci, że nawet jak teraz to piszę to wzruszenie aż ściska za gardło.





W głównej części, w której znajduje się większość eksponatów, nie można robić zdjęć. Jest to dozwolone jedynie w miejscu, gdzie znajdują się pozostałości po zniszczonych wieżach. Tam też znajduje chociażby się jeden z wozów strażackich, który jako jeden z pierwszych przyjechał na miejsce katastrofy. Cała załoga zginęła podczas akcji ratunkowej.




Wyszłam z muzeum zniszczona psychicznie. Wszystko bardzo mocno się na mnie odcisnęło. Te laurki dla ojców i matek, których ciał szukano, te pozostałości po ubraniach i innych rzeczach osobistych. W głowie kłębiły mi się myśli o osieroconych dzieciach, o tym jak wiele osób dotknęła ta tragedia...
Przed wejściem do muzeum są dwie wielkie, czarne dziury. Baseny, po ścianach których spływa woda i ginie w mniejszej dziurze w ziemi. Te dwa baseny symbolizują dwie wieże, a na ich krawędziach wypisane są nazwiska osób, które zginęły podczas zamachu. Kolejne miejsce, które daje do myślenia, które wbija w ziemię i wywołuje setki emocji. I co robią ludzie? Na tle tych basenów uśmiechnięci robią zdjęcia. Nie potrafię w takim momencie pojąć ogromu ludzkiej głupoty...





Top of the rock!

W Nowym Jorku są trzy główne budynki, ze szczytów których można obejrzeć panoramę miasta - nieśmiertelny Empire State Building, najnowszy One World Trade Center i budynek, z którego widać dwa wcześniej wymienione - Rockefeller Center (Top of the Rock). Ceny są porównywalne, każdy ma swoje wady i zalety, z jednego lepiej widać za dnia, z drugiego lepiej nocą. Ja zdecydowałam się na ten ostatni, ponieważ chciałam zobaczyć dwa pozostałe, tak ważne dla miasta budynki. Mateusz, kolega z Campu, kończył swoją podróż po Nowym Jorku w tym samym czasie co ja, więc umówiliśmy się, że razem pójdziemy zobaczyć panoramę. Bilet kosztuje 37$ i upoważnia do wjazdu na górę i do spędzenia 15 minut na tarasie widokowym. Jednak nikt nie sprawdzał czy faktycznie tylko tyle tam byliśmy (podejrzewam, że dłużej). Zdecydowaliśmy się na godzinę 20 i z perspektywy czasu uważam, że nie była to dobra godzina. Dużo lepiej by było jakbyśmy poszli o zachodzie słońca kiedy wszystkie budynki są pięknie oświetlone. Natomiast wtedy, kiedy my staliśmy na tarasie było po prostu ciemno. Jasne, widok jest wciąż niesamowity, robi ogromne wrażenie, pokazuje jak wielkie jest miasto. Ale według mnie jest zbyt ciemno, zdjęcia nie wychodzą ładnie, a z Central Parku zostaje tylko wielka ciemna plama. 
Jednakże, wjazd na któryś z punktów widokowych jest obowiązkowym celem każdego, kto przyjeżdża do Nowego Jorku! I wydaje mi się, że wybrany przez nas budynek najlepiej się do tego nadaje właśnie ze względu na to, że widać te dwa pozostałe. 






Podsumowanie wyjazdu do Stanów

To była moja decyzja życia. Podjęłam ją tak naprawdę całkowicie spontanicznie, a przez cały wyjazd nawet przez moment nie żałowałam. Jedyne, czego żałowałam, to że mój pobyt powoli się kończy. Stany są niesamowite. Wielkie, piękne, pełne wspaniałych miejsc. Przy tak wielkim kraju nie sposób się nudzić, co chwila odkrywamy coś nowego. Ale są przy tym tak bardzo zwyczajne. Normalny kraj z normalnymi ludźmi. Z ich dziwactwami, przyzwyczajeniami, których obcokrajowcy nie zawsze potrafią zrozumieć. Po prostu z ich własną amerykańską kulturą. 

Nie mogłabym tam mieszkać. Stany mnie zachwyciły pięknymi krajobrazami, wspaniałymi wielkimi miastami, cudownymi i pomocnymi ludźmi. Ale nie jest to miejsce, gdzie chciałabym żyć i pracować. Część rzeczy momentami była dla mnie niezrozumiała, zachowanie niektórych sztuczne. Bardzo, bardzo się cieszę, że tam pojechałam, na pewno wrócę (o tym za moment), ale nigdy w życiu nie chcę tam mieszkać.

Dlaczego wrócę?
Powody są trzy główne i miliony mniejszych :)
Po 1, mam ogromny niedosyt Wielkiego Kanionu. Byłam tam zdecydowanie za krótko, nie zdążyłam w pełni zachwycić się tym niesamowitym miejscem. Następnym razem chciałabym pojechać tam z namiotem, zobaczyć zachód i wschód słońca. No i przede wszystkim chciałabym pojechać tam z Adrianem. Pokazać mu jak bardzo to miejsce urzeka, jak cudowna jest natura.

Po 2, Universal Hollywood Studios. Przez pół postu o Los Angeles pisałam jak bardzo chciałam tam pojechać i jak bardzo mi się tam podobało. A teraz powtórzę to jeszcze raz - to miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie! A że połowy rzeczy nie widziałam ze względu na brak czasu to następnym razem chcę kupić bilet dwudniowy i porządnie wszystko obejrzeć. Jeszcze ostatnio czytałam, że będzie ulepszona ekspozycja Parku Jurajskiego!!!

I po 3, Camp O-AT-KA. Dzięki temu miejscu pojechałam do Stanów, tam poznałam cudownych ludzi, którzy przez kilka miesięcy byli dla mnie jak rodzina. Wyjeżdżając obiecałam sobie, że wrócę. Myślałam, że może rok później, ale nie wyszło. Za rok pewnie też nie, ale kiedyś na pewno. Może z własnymi dziećmi, żeby chociaż przez kilka dni mogły doświadczyć takiego campowego życia. Może sama, może tylko z Adrianem. Nie wiem. Ale na pewno wrócę bo bardzo mocno zżyłam się z tym miejscem i z ludźmi, którzy je tworzą. Jestem niesamowicie wdzięczna, że z tych tysięcy campów, do których mogłam trafić, trafiłam właśnie tam!



Podreptali ze mną

Znajdź mnie na zBLOGowani!



zBLOGowani.pl

Copyright © Podreptuję