Majestatyczne sekwoje i potęga Yosemite

Nie lubię chodzić po górach. Nie lubię wysiłku, który temu towarzyszy, tego męczenia się podczas wchodzenia pod górę żeby zobaczyć widok ze szczytu. Ale raz na jakiś czas idę. Raz na jakiś czas dochodzę do wniosku, że warto podjąć ten wysiłek i może nic mi nie będzie jak trochę się zmęczę, a widoki są przecież naprawdę niesamowite.


Będąc w San Francisco postanowiłam pojechać do Parku Narodowego Yosemite. Dlaczego akurat tam? Kiedyś oglądałam program przyrodniczy i zobaczyłam piękne, ośnieżone doliny, wysokie góry. Wszystko było takie dzikie, nietknięte ręką człowieka. Wiadomo, że na świecie wciąż jest wiele (choć coraz mniej!) takich miejsc. Ale patrzyłam zafascynowana i jak wspomniano, że te widoki przedstawiają Yosemite to ta nazwa utkwiła mi w głowie i siedziała tam aż do momentu gdy postanowiłam, że jadę do Stanów. W tym momencie było to jedno z moich "must see". Jasne, jechałam latem i raczej nie miałam szans zobaczyć ośnieżonych dolin. Ale skoro już jechałam to i tak chciałam na własne oczy zobaczyć czy te tereny rzeczywiście są tak piękne i czy człowiek faktycznie zagląda tam wciąż raczej jako gość. Przy szukaniu wycieczki skorzystałam z oferty Biura Extranomical. Bilet kosztował 165$, wycieczka miała być całodniowa, a oprócz wspomnianego parku mieliśmy jeszcze odwiedzić Park Sekwoi.

Dogadałam się z Carlosem, właścicielem naszego hostelu w San Francisco, że bez problemu mogę zostawić bagaż tylko żebym nie odbierała go bardzo późno. Obiecałam, że do 21 na pewno się pojawię. Wcześnie rano, koło 6, wyruszyliśmy małym busikiem.

Naszym pierwszym przystankiem było centrum handlowe - na śniadanie. Czemu o tym wspominam? Bo bardzo spodobało mi się, że kiedy już kupimy różne produkty, można skorzystać z dostępnych dla wszystkich (bezpłatnie) tosterów, mikrofalówki i czajnika. A potem można usiąść przy stoliku i w spokoju zjeść to, co się przygotowało. Ciekawe czy u nas takie coś byłoby możliwe :)

Po napełnieniu brzuszków ruszyliśmy we właściwą podróż. Droga była dość daleka, jechaliśmy do Parku przez ponad 3 godziny. Jednakże jazda była bardzo przyjemna, przede wszystkim ze względu na widoki. Pani kierowca - przewodniczka cały czas opowiadała o Parku, jego historii, ciekawostkach i nie wiadomo kiedy zatrzymaliśmy się przed wejściem do Parku Sekwoi.




Wiedziałam, że sekwoja to duże drzewko. Ale one są ogroooooooooomne. Nie sądziłam, że aż tak wielkie. Mieliśmy naprawdę mało czasu w tym parku, ale chociaż trochę udało mi się zobaczyć. Sekwoje są tam wszędzie. I wszystkie są potężne i budzą zachwyt. Pod jedną można przejść, na korzeniach drugiej stanąć. Wielkie, piękne, majestatyczne, niewyobrażalne.






No i Park Narodowy Yosemite. Główny punkt wycieczki. Bardzo lubię takie momenty, kiedy jedzie się drogą, wyjeżdża zza zakrętu i usta układają się w wielkie OOO. Tam, było tak co chwilę. Za każdym razem gdy już myślałam, że nic mnie nie zaskoczy to jednak przyroda okazywała się bardziej przebiegła.



Pojechaliśmy na najsłynniejszy punkt widokowy - Tunnel View. Można z niego zobaczyć najbardziej reprezentacyjne obiekty Yosemite - Half Dome, El Capitan i wodospad Bridalveil Fall.
Half Dome i El Capitan to granitowe formy skalne, które przez długi czas były uważane za nie do zdobycia. Pierwsza została zdobyta pod koniec XIX wieku natomiast druga dopiero w drugiej połowie XX wieku.


Nasza przewodniczka okazała się nieocenionym fotografem. Robiła zdjęcia każdemu, w różnych ujęciach, mnóstwo odbitek. Doradzała jak usiąść żeby zdjęcie ładnie wyszło, jakie gesty wykonać. Była bardzo pomocna, cierpliwa, starała się jak najlepiej każdemu dogodzić.




Po tym jak pozachwycaliśmy się niesamowitymi widokami, zjechaliśmy na dół do doliny i tam mieliśmy dla siebie około 3 godzin czasu wolnego. Pierwsze, co chciałam zobaczyć to Yosemite Falls, jeden z najwyższych wodospadów Stanów Zjednoczonych - spływa 3 kaskadami z wysokości 739 metrów. Nie dałabym rady wejść na górę, szlak jest bardzo wymagający, ale chciałam chociaż z bliska zobaczyć ogrom tego cudu natury. Z aparatem na szyi udało mi się podejść pod sam dolny odcinek wodospadu. Było lato więc struga wody nie była aż tak obfita jak bywa wiosną, ale wciąż robiła niesamowite wrażenie.






Kolejnym miejscem, do którego się udałam to Yosemite Village, wioska, taka trochę w formie skansenu. Znajdziemy tam makiety domów, w jakich mieszkali dawno temu mieszkańcy tych terenów. Można odwiedzić muzeum ze zgromadzonymi eksponatami, obejrzeć film, kupić pamiątki, zjeść coś. Miejsce typowo turystyczne, ale bardzo ładnie położone, co sprawia, że ma swój klimat.



Powoli zbliżał się czas powrotu. Wracałam do umówionego miejsca doliną. Szłam z głową podniesioną do góry i podziwiałam ogromne szczyty, które wznosiły się nade mną. W takich momentach człowiek czuje się taki malutki, widzi jak niewiele znaczy w świecie i jak wielka jest potęga natury.





Busikiem dojechaliśmy na polanę pod El Capitan, dokładniej pod najsłynniejszą trasę wspinaczkową tego szczytu - The Nose. Jest to już legendarna część góry, najczęściej pokonywana przez wspinaczy i to na różne sposoby. Nawet wtedy kiedy tam pod nią staliśmy, przewodniczka pokazała nam, że na szczyt w tym momencie wchodzi kilka, a może nawet kilkanaście osób. Bez dużego zbliżenia w aparacie w ogóle nie było ich widać, a nawet po zbliżeniu wyglądali jak mrówki. To było coś niesamowitego. Ci ludzie, kilkaset metrów nad nami, dzień i noc pokonujący stromą skałę!






Wracaliśmy długo. O wiele za długo niż bym chciała, bo przecież byłam umówiona z Carlosem. Ale był wypadek, a przez to korek i nic nie mogłam na to poradzić. Po cichu liczyłam na to, że to już koniec i jedziemy bezpośrednio do San Francisco, ale było inaczej. Po drodze zajechaliśmy jeszcze na Treasure Island (wyspę nieopodal miasta) a tam, na punkt widokowy. I ten moment sprawił, że już nie przejmowałam się aż tak bardzo tym, że jest tak późno. Przede mną było całe miasto. Pięknie oświetlone, z oddali, a więc sprawiające wrażenie spokojnego, wręcz magicznego. To był jeden z piękniejszych widoków w Kalifornii, a może nawet w całych Stanach.


Naprawdę bardzo się cieszyłam, że mogłam to zobaczyć, a jeszcze bardziej ucieszyłam się, że mimo iż przyjechałam mocno po 22 to Carlos tylko machnął ręką i powiedział, że to żaden problem. I że to nic, że już w piżamie czekał aż przyjdę i zabiorę w końcu swoje rzeczy. Szczęśliwa, wypełniona pięknymi obrazami wróciłam nocnym autobusem do Los Angeles by zobaczyć kolejne miejsce, na którym mi bardzo zależało, a więc Universal Hollywood Studios.

  1. Super ciekawy wpis i te piękne zdjęcia! Ja też nie lubię chodzić po górach, ale myślę, że raz na jakiś czas naprawdę warto - szczególnie dla takich widoków! A ten nocny widok na panoramę miasta to jedno z moich największych marzeń :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Zdjęcia nawet w połowie nie oddają tego jak tam jest pięknie :) ale cieszę się, że chociaż trochę udało mi się to odzwierciedlić :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Podreptali ze mną

Znajdź mnie na zBLOGowani!



zBLOGowani.pl

Copyright © Podreptuję